Świat rozpada się na moich oczach. Siedzę w pociągu, równolegle do mnie na po drugiej stronie przejścia roześmiana para, którą na dworzec odprowadzali jego dziadkowie. Pociąg rusza, po 5 minutach widzę, że dziewczyna ma zaczerwienione oczy i płacze. Toczy się jakaś konwersacja, gdzie piąte przez dziesiąte i muzykę w słuchawkach słyszę, że on coś mówi o zaufaniu, ale wcale nie mam ochoty się na tym koncentrować, po następnych 10 minutach, podczas kiedy czekam, aż nabije mi się na youtube wałek, którego chcę posłuchać, ona zaczyna mu tłumaczyć, że chciałaby się nim cieszyć sam na sam i że czas spędzony z nim i jego dziadkami albo kiedy on rozmawia z kumplem jej nie wystarcza, że ma swoje potrzeby, że chciałby mieć go tylko dla siebie i móc na niego patrzeć bez przeszkód… i oczywistość tego, co ona mówi mnie powala, a wtedy słyszę jak na tę prawdę, której pomimo całej banalności nie sposób się oprzeć (przynajmniej ja nie potrafię) koleś jej ripostuje najbardziej tanim i płaskim cytatem, jaki tylko sobie można w tej sytuacji wyobrazić: „musisz zrozumieć, że bycie w związku nie oznacza patrzeć na siebie, ale patrzeć razem w tym samym kierunku”. Wobec jej łez, jej prawdy, którą ona wyciąga gdzieś z środka, stać go tylko na stwierdzenie, które nawet nie jest jego własne. Cudza myśl - betonowy parawan, dzięki któremu możesz sam nie myśleć i po którym ktoś drugi ześlizguje się bezsilnie. A potem jest już David i zaraz moja stacja i wysiadam. I nie chce mi się domyślać, co było dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz