sobota, 19 maja 2012

Mój problem z quchnią

 boję się ludzi, którzy zamiast "kuchnia" piszą "quchnia", którzy twierdzą, że "street art" brzmi lepiej niż "grafitti"
ludzi, którzy sprawili, że rzeczywistość naszpikowana jest zmyślnymi słowotworami w rodzaju manufaktury dźwięku czy laboratorium rękodzieł
nie dlatego, że słowa te nie są ciekawe czy atrakcyjne, bo niewątpliwie brzmią interesująco i zwracają uwagę, ale ponieważ tkwi w nich jakaś dogłębna alergia na to, co "zwykłe", na zwyczajność czy - omg! - na przeciętność,
alergia, która każe konieczne - bez względu na charakter przedmiotu - podnosić go do rangi sztuki, bo kryje się za nią milczące założenie, że w przeciwnym wypadku przedmiot pozbawiony byłby wartości.

Żyjemy w czasach artystycznego terroru, terroru pustego, czysto formalnego estetyzowania,
w świecie wszechogarniającej stylizacji

w którym kuchnia i posiłek w niej przygotowany jest passe, ale "quchnia artystyczna" jest jak najbardziej trendy
w którym ludzie w klubie nie piją, ale robią zdjęcia kieliszków na stole, najlepiej aparatem firmy c anon w kolorze różowym
w którym na spacer na hałdę nie idzie się tak po prostu, ale dlatego, że jest tam jak na Costa del Sol i że można potem o tym opowiedzieć na pecha kucha

w którym tworzenie wrażenia i aranżowanie stało się celem samym w sobie

(...wydaje mi się, że kiedyś wrażenie powstawało mimochodem, a my zajęci byliśmy zupełnie czymś innym...)
 
 to świat, gdzie nic nie może być po prostu i gdzie panuje casus pierniczka (por. wpis z 04.02.12 ), oznaczający całkowitą niewiarę w wartość rzeczy samych, takimi, jakie one są, bez wystylizowanego - czasem realnie, czasem stylistycznie - opakowania

sama stylizacja czy "estetyzacja" nie jest problemem - staje się problemem wtedy, kiedy zaczynamy traktować ją jako cel sam w sobie
dlaczego?
ponieważ piękno jest czysto formalne i nie zawiera znaczenia/treści/sensu - a dziś traktujemy je jako gwarant wartości rzeczy 
(być może to się zaczęło od Lolity Nabokova, kiedy świat oszalał na punkcie lingwistycznego mistrzostwa, z jakim opisano koszmar wykorzystywania seksualnego. Nagle okazało się, że to, jak się pisze, jest istotniejsze od tego, co się opisuje. "Dziś nikt nie ma wątpliwości, że to jedna z najwybitniejszych książek w dziejach literatury" - napisano na wewnętrznej stronie okładki. Być może wiec wystarczyłoby, aby naziści napis Arbeit macht frei ozdobili subtelnym, secesyjnym ornamentem, a wnętrza komór gazowych freskami prerafaelitów - ich zbrodnia nie wydawałaby się światu tak ewidentna... To przecież Herbert pisał o potędze smaku. Z pogardą właściwą tym, których ręce pozostały białe, bo nie musieli nimi pracować, wyśmiewał parcianą retorykę chłopców o twarzach ziemniaczanych i bardzo brzydkich dziewczyn o czerwonych rękach...W konsekwencji przedstawił precedens, dopuścił sytuację, w której godzimy się na zło, na brak wartości, o ile są ładnie podane bądź opisane. Wystarczy opisać gwałt składnią niepozbawioną urody konunktivu, by stał się usprawiedliwiony)


wracając do problemu z quchnią

to, czy łosoś przyrządzony zostanie w kuchni czy w quchni - jeszcze o niczym nie rozstrzyga -
 możemy coś robić dobrze albo źle, z pasją albo bez pasji, bez względu na to,w której z nich będziemy

z jednej strony nie jest to nic nowego - bo ludzie od zawsze kłócili się o słowa, ale jaka przeraźliwa przepaść dzieli nas od średniowiecznego sporu o uniwersalia, gdzie ostra dysputa szła o zagadnienie natury słów i tego, do czego odnoszą:
1) czy wskazują na coś poza sobą (taką opcję prezentowały różne odmiany idealizmu, bo chodziło o istnienie tzw. powszechników, czyli przedmiotów ogólnych)
2) czy są mniej lub bardziej arbitralnym konstruktem, który z tym, co rzeczywiste, nie ma nic wspólnego bo przecież to, zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało (por. nie tylko Szekspir, ale sermonizm i nominalizm)

dziś problem dyskusji z nazwą sprowadza się nie do próby świadomego jej rozumienia, ale do jej zmiany - w tym sensie nazwa odniosła zwycięstwo nad znaczeniem i doprowadziliśmy do sytuacji, w której zmiana nazwy wydaje się wystarczająca i zastępuje proces namysłu nad znaczeniem

jeżeli ktoś pisze, że "street art brzmi lepiej niż graffiti"  to mam wrażenie, że nie tyle zmienia rzeczywistość na lepsze, ile ją zakłamuje
bo jeżeli graffiti ma wartość artystyczną - a festiwale "street artowe" dowodzą, że ma - nie trzeba mu zmieniać nazwy, bo to, do czego ona odnosi - murale - bronią się same
rzecz powinna więc niejako od wewnątrz nobilitować samo słowo

zmieniając nazwę odbiera się wartość rzeczy, nie daje się jej szans



zwolennicy taktyki zastępowania kuchni quchnią
wciąż pozostają niewolnikami dyktatury nazw, ulegając złudzeniu, że zmiana nazwy odmienia istotę danej rzeczy

a przecież istota rzeczy wcale nie musi być zmieniona - wystarczy ją zrozumieć




-----
oczywiście cały tekst powstał tylko dlatego, że wciąż jeszcze nie stać mnie na różowego canona, bez którego spacer na hałdę to już nie to samo


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz