czyli o książce Bernarda-Henri Levy'ego której chyba nie warto czytać
Petitio principii to błąd logiczny polegający na przyjęciu za przesłankę tego, co dopiero powinno być udowodnione - wydaje się, że Levy zanim odwiedził Amerykę już wiedział, co chce w niej odnaleźć. Zresztą nie mogło być inaczej, jeśli czytał Amerykę przez pryzmat Tocquevilla - w pewnym sensie nie dał jej szans. Wiedział, jak ją ma rozumieć, zanim jeszcze zdążył ją zobaczyć. American vertigo obrazuje ciemną stronę aprioryzmu, kantowskiej zasady mówiącej, że rozum z rzeczy może poznać jedynie to, co sam uprzednio w nią włożył/wpisał.
Książka Leveyego to nie wędrówka po Stanach, ale po stereotypie, jaki na temat Stanów i ich mieszkańców ma Levy i zgodnie z którym interpretuje wszystko, co napotyka. Ponieważ koniecznie chciał zobaczyć Amerykanów, uchwycić fenomen/eidos "amerykańskości", zapomniał, że w pierwszej kolejności ma przed sobą ludzi - i nie zobaczył ich w ogóle.
W tej książce - w moim przekonaniu - niewiele jest o Stanach. Za to dużo płaskich, tendencyjnych banałów na ich temat - bo jak inaczej określić zdanie o First Avenue w Seattle "gdzie włóczą się duchy Londona, Kerouaca, Ginsberga". Napisać takie zdanie to nic nie napisać, tylko tworzyć powierzchowne wrażenie. Ten banał i tendencyjność zamaskowane są skomplikowaną, branżową nomenklaturą - "panoplie", "irredentyzm" czy wątpliwymi pleonazmami takimi jak "mimetyczne naśladownictwo".
Levy, który ma tak wiele za złe amerykańskim muzeom, sam zachowuje się jak mechaniczny kolekcjoner. Porządkuje fakty zgodnie z przyjętym odgórnie wzorem, ale nie stara się ich zrozumieć.
Bo gdyby spróbował, mogłoby się okazać, że coś takiego jak "amerykańskość w ogóle" nie istnieje - i sens jego książki stanąłby pod znakiem zapytania, choć może właśnie wtedy podróż, którą przedsięwziął, nabrałby sensu.
I pojawiłoby się inne pytanie, na które warto znaleźć odpowiedź - na ile nasza tożsamość istnieje poza zespołem stereotypowych wyobrażeń na jej temat, które obowiązują dopóty, dopóki nie jesteśmy ich świadomi?
I jeszcze btw:
Petitio principii to błąd logiczny polegający na przyjęciu za przesłankę tego, co dopiero powinno być udowodnione - wydaje się, że Levy zanim odwiedził Amerykę już wiedział, co chce w niej odnaleźć. Zresztą nie mogło być inaczej, jeśli czytał Amerykę przez pryzmat Tocquevilla - w pewnym sensie nie dał jej szans. Wiedział, jak ją ma rozumieć, zanim jeszcze zdążył ją zobaczyć. American vertigo obrazuje ciemną stronę aprioryzmu, kantowskiej zasady mówiącej, że rozum z rzeczy może poznać jedynie to, co sam uprzednio w nią włożył/wpisał.
Książka Leveyego to nie wędrówka po Stanach, ale po stereotypie, jaki na temat Stanów i ich mieszkańców ma Levy i zgodnie z którym interpretuje wszystko, co napotyka. Ponieważ koniecznie chciał zobaczyć Amerykanów, uchwycić fenomen/eidos "amerykańskości", zapomniał, że w pierwszej kolejności ma przed sobą ludzi - i nie zobaczył ich w ogóle.
W tej książce - w moim przekonaniu - niewiele jest o Stanach. Za to dużo płaskich, tendencyjnych banałów na ich temat - bo jak inaczej określić zdanie o First Avenue w Seattle "gdzie włóczą się duchy Londona, Kerouaca, Ginsberga". Napisać takie zdanie to nic nie napisać, tylko tworzyć powierzchowne wrażenie. Ten banał i tendencyjność zamaskowane są skomplikowaną, branżową nomenklaturą - "panoplie", "irredentyzm" czy wątpliwymi pleonazmami takimi jak "mimetyczne naśladownictwo".
Levy, który ma tak wiele za złe amerykańskim muzeom, sam zachowuje się jak mechaniczny kolekcjoner. Porządkuje fakty zgodnie z przyjętym odgórnie wzorem, ale nie stara się ich zrozumieć.
Bo gdyby spróbował, mogłoby się okazać, że coś takiego jak "amerykańskość w ogóle" nie istnieje - i sens jego książki stanąłby pod znakiem zapytania, choć może właśnie wtedy podróż, którą przedsięwziął, nabrałby sensu.
I pojawiłoby się inne pytanie, na które warto znaleźć odpowiedź - na ile nasza tożsamość istnieje poza zespołem stereotypowych wyobrażeń na jej temat, które obowiązują dopóty, dopóki nie jesteśmy ich świadomi?
I jeszcze btw:
Możemy kreować nieskończone narracje na temat otaczających nas
ludzi albo nas samych – i nie będą one miały nic wspólnego z jakąkolwiek realnością
– będą wyłącznie świadectwem naszych wyobrażeń i tropem do ukrytych motywów,
potrzeb i kompensacji, które kierowały nami przy ich tworzeniu.
Neurotyczny obraz Hillary Clinton, nakreślony przez Levyego, opętanej
obsesją wydarzeń, które miały miejsce w Owalnym Gabinecie, tak naprawdę więcej
mówi o nim i o przyjętych przez niego arbitralnie regułach interpretacji
czyjegoś zachowania, niż o niej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz