piątek, 30 listopada 2012

Moje problemy ze sztuką współczesną vol. 2


 problem drugi czyli sztuka poza dobrem i złem
 
Jakoś tak pod koniec Barw ochronnych Krzysztofa Zanussiego, filmu ukazującego tą drugą, ukrytą za fasadą Świątyni Wiedzy i Rozumu twarz środowiska akademickiego, w scenie ogłoszenia wyników zmanipulowanego konkursu na pracę naukową Halina Mikołajska recytuje fragment utworu „Pod jedną gwiazdką” Wisławy Szymborskiej:
 „(…) Przepraszam wielkie pytania za małe odpowiedzi.
Prawdo, nie zwracaj na mnie zbyt bacznej uwagi.
Powago, okaż mi wspaniałomyślność.
Ścierp, tajemnico bytu, że wyskubuję nitki z twego trenu.
Nie oskarżaj mnie, duszo, że rzadko cię miewam. (…)
Wiem, że póki żyję, nic mnie nie usprawiedliwia,
ponieważ sama sobie stoję na przeszkodzie.”

            Chociaż w kontekście filmu postawa podmiotu lirycznego  wydaje się tym bardziej przewrotna – iście po gombrowiczowsku domaga się on usprawiedliwienia tylko dlatego, że jest świadomy miałkości i nędzy swoich działań – to równocześnie zachowana zostaje różnica pomiędzy dobrem i złem. Odniesienie do wartości jako absolutu i sama kwalifikacja moralna czynu – wciąż jest tu niepodważalna.
             Dziś, w obszarze sztuki, coraz trudniej odnaleźć nawet cień tego odniesienia –
to już nie jest nieśmiałe  wyskubywanie nitek z tajemnicy bytu, ale brutalne wyrywanie całych kawałów   i splatanie ich według własnego widzimisię,  bez jakiejkolwiek samoświadomości i samokontroli, która byłaby wynikiem przyłożenia do własnych działań miary dobra i zła. I właśnie ten fakt postrzegam jako problem.
            Wydaje się, jakby sfera aktywności twórczej:

1) nie tylko wyemancypowała się wobec etyki i wartości takich jak dobro i zło (Cop widoczne jest również w przywołanym tekście pana Białkowskiego, który na rzecz oceny estetycznej zawiesił ocenę moralną/etyczną dzieła Sierry),

2) ale sama stała się nowym, absolutnym horyzontem definiowania wartości  – takich, które mają ważność  nie ze względu na siebie, ale ze względu na nią. Taką zrelatywizowaną wobec sztuki wartością jest wartość określana mianem „wolności artysty/swobody twórczej”. Narodziła się również ( o czym więcej poniżej)  tzw. „wartość wystawowa”.

            Problem w tym, że ważność tych wartości nie jest bezwarunkowa, ale zależy od arbitralnego przyjęcia, że sfera działań artystycznych – bez względu na to, jakich - jest zawsze czymś dobrym/ wartościowym. A przecież właśnie to jest co najmniej wątpliwe. Dlaczego?
           
            Sztuka – podobnie jak język – to forma komunikacji. Zatem  tak jak sens słów i złożonej z nich wypowiedzi zależy od tego, czy i do jakiego znaczenia (leżącego poza nimi) się odnoszą  -  tak wartość sztuki uwarunkowana jest tym, czy i jakich sensów oraz znaczeń jest nośnikiem, a także za pomocą jakich środków je wyraża. Równie istotne dla kwestii wartości sztuki wydaje się być zagadnienie celu,  jakiemu działanie artystyczne ma służyć.
            Z przytoczonej poniżej wypowiedzi profesor Marii Poprzęckiej wydaje się wynikać,  że sztuka współczesna nie służy niczemu poza samą sobą:
 „Póki sztuka powstawała na konkretne zamówienie – ksiądz proboszcz potrzebował świętej figury do kościoła, książę chciał  gołą Wenus do sypialni, a szlachciura obstalowywał portret przodka – wszystko było jasne. Ale potem pojawiła się instytucja muzeum. Wyspecjalizowana publiczna przestrzeń, która jest tylko dla sztuki i tylko po to, żeby ją oglądać. (…) Muzea i galerie, choć pojawiły się w XVIII wieku, nadal determinują charakter dzisiejszego życia artystycznego. (…) Współczesna sztuka powstaje przede wszystkim na wystawę.  Już dawno temu Walter Benjamin wprowadził pojęcie wartości wystawowej, która stopniowo zastąpiła wszystkie inne wartości.  Z tym współgrało modernistyczne rozumienie sztuki jako fenomenu całkowicie autonomicznego. Jeśli więc sztuka jest autonomiczna i pozbawiona innych funkcji, które pogardliwie nazwano służebnymi, to kwalifikuje się tylko na wystawę. No i na rynek sztuki”.[1]
            Być może właśnie w tej samozwrotności i niemożności odpowiedzi na pytanie „po co?” leży źródło problemów, jakie ze sztuką współczesną mają nie tylko postronni (tacy jak ja), ale również niektórzy jej przedstawiciele. Szczególnie ci, którzy sięgają po coraz bardziej drastyczne środki wyrazu, dążąc do osiągnięcia dramatycznych efektów, co można uznać za wyraz pewnej dezorientacji i narastającej konfuzji. Oczywiście  - takie działania równie dobrze mogą stanowić wynik osobistego upodobania, wskazując na dodatkowy problem związany z wyemancypowaniem się sztuki względem sfery wartości: 
sztuka „poza dobrem i złem” ma dużą szansę stać się azylem wszelkiego rodzaju dewiacji –

bo nie można inaczej określić Exposition nr 1 kostarykańskiego artysty Guillermo Habacuca Vargasa, którego „dziełem” był przywiązany łańcuchem do ściany galerii pies, umierający w niej przez kilka dni, ponieważ artysta nie podawał mu wody ani jedzenia, potęgując dodatkowo cierpienie zwierzęcia poprzez umieszczenie jedzenia tak, aby pies mógł je widzieć, ale aby nie mógł go dosięgnąć  

– na które gdzie indziej nie byłoby zgody.

            Pozostając przy lingwistycznej paraleli można powiedzieć, że arbitralne uznanie sztuki za fenomen całkowicie autonomiczny może postawić ją w sytuacji znaku, który wskazując  sam na siebie w konsekwencji przestaje znaczyć cokolwiek.

sztuka wobec Przekraczającego
            Trzeba dodać, że także z perspektywy religioznawczej, antropologicznej i psychologicznej traktowanie sztuki jako autonomicznego fenomenu jest stanowiskiem  nieuzasadnionym i fałszującym jej istotę. Dlaczego? Ponieważ sztuka nie zaczęła się wraz z zamówieniami księdza proboszcza, lubieżnego księcia i szlachciury, któremu zamarzyło się uhonorować przodka. Początek sztuki to rytuał i doświadczenie religijne, dla których była narzędziem ekspresji.
            U zarania każdej ze sztuk – od teatru poprzez sztuki wizualne do  muzyki –  leżą  działania mające na celu oswojenie transcendencji, tego, co nas przerasta. Sztuka narodziła się jako forma przeżywania sacrum, jako w pewnej mierze nieświadoma próba radzenia sobie z naporem Nieznanego za pośrednictwem działań symbolicznych, a więc jest istotowo odniesiona do wartości (do tego, co od człowieka większe, potężniejsze, co budzi jego szacunek i lęk – do Tajemnicy Bytu)i z tego odniesienia czerpie uświecającą ją moc. Zatem traktowanie jej jako autonomicznej i niezależnej wobec wartości okrada ją z jej istoty, pozbawia ją jej wewnętrznego sensu.
            Nie trzeba czytać Eliadego, by się tego dowiedzieć  - wystarczy  zainteresować się czymś, co my sami nazywamy sztuką ludów pierwotnych, choć one nie zastosowałyby takiego określenia. W ich kulturze po dziś dzień nie istnieje sztuka sama przez siebie – tam wszelkie wytwory artystyczne odnoszą się do sfery sacrum[2]. W naszej kulturze to sprzężnie pomiędzy nią  a wartościami odnajdujemy również. Dla średniowiecznych myślicieli i ich następców piękno – obok dobra, jedności i prawdy -  było jednym z atrybutów boskości. Przekonanie o jedni tego co piękne, dobre, prawdziwe i rzeczywiste, poprzez którą wyraża się harmonia boskiego porządku,  średniowiecznicy zaczerpnęli ze starożytności  (por. m.in. pitagorejczycy, Platon, Plotyn, koncepcja złotej liczby[3]).  Przetrwało ono aż do wielkiej sekularyzacji[4] , która nastąpiła w epoce Oświecenia. Próbował jej zapobiec Kant, który by zrobić miejsce dla wiary, ograniczył wiedzę, próbowali romantycy z Mickiewiczem. Ten ostatni w poszukiwaniu prawdziwej sztuki i Poezji zwrócił się – jak pisze Maria Janion - właśnie ku średniowieczu, w którym sztuki używano (podobnie jak w kulturach pierwotnych używa się jej do dzisiaj), a nie tylko pokazywano. Pokazywanie było z kolei charakterystyczne dla kultury oświeceniowych „salonów” i zblazowanych bywalców muzeów i galerii, sprowadzających    do lekkomyślnej zabawy[5], przeciwko czemu  wieszcz już wtedy się buntował.
            Mimo tych wysiłków od czasu wielkiej sekularyzacji rozziew pomiędzy kulturą/sztuką i sferą wartości stale się pogłębia – w jego efekcie kultura, oderwana od wartości, zmienia się w rozrywkę. Z kolei sztuka coraz rzadziej pełni zdumiewającą  funkcję buforu i pomostu, który pozwala człowiekowi w miarę bezpiecznie wykraczać poza siebie w kierunku transcendencji[6] bądź radzić sobie z jej przeczuciem.
            W pojęciu transcendencji, „Tego, co przekraczające”, którego celowo nie zawężam – mogą mieścić się zarówno treści nieświadome, archetypowe, pod których naporem pozostajemy, jak i doświadczenie boskości – dla jednych osobowej, dla innych niekoniecznie. Bez względu na to, jaką egzemplifikację  „Tego, co przekraczające” wskażemy,  zawsze zawierać się w nim będzie pierwiastek szacunku – nie tylko wobec tego, co nas przerasta, ale także wobec człowieka jako tego, który „Przekraczającego” doświadcza.
            Dziś – i to jeszcze jedna konsekwencja pozostawiania sztuki poza obszarem wartości – coraz rzadziej pozwala nam ona odczuwać ten metafizyczny szacunek -  o wiele częściej uczy nas pogardy.
 
            Interesujące – kiedyś człowiek, przeczuwając swoją nikłość (nie mylić z nicością) wobec transcendencji, mógł zyskać godność i szacunek do samego siebie ze względu na świadomość uczestnictwa i wspólnoty z czymś, co go kompletnie przerastało. Dziś,  coraz bardziej odcięty od niej (transcendencji), wykorzystując sztukę do celebracji własnego ego,  ma dla siebie - w pierwszej kolejności –  pogardę.

Oderwanie sztuki od transcendencji czy  wartości wcale nie oznacza, że „sztuka jest autonomiczna i pozbawiona innych funkcji” – przeciwnie – dziś sztuka służy dalej, tylko że ta służba już nie przydaje jej godności i szacunku.

Dzieje się tak, ponieważ dziś sztuka oddaje się na usługi

1)  kruchemu ego wszystkich tych, którzy leczą kompleksy i budują poczucie własnej wartości na „byciu Artystą”;

2) pieniądzom - ponieważ obok galerii sztuki, gdzie się ją pokazuje, jest jeszcze rynek, gdzie się ją sprzedaje;

3) czasem – jak w przypadku wąsów Mona Lizy, którymi Duchamp pragnął podobno poniżyć napuszoną publiczność –zaspokajaniu niskich pobudek.

sztuka w niewoli ego

            Tak oto wyłania się trzeci z problemów, jakie dostrzec można w obszarze sztuki współczesnej. Jest nim – wbrew tezie o autonomizacji -  postępująca instrumentalizacja sztuki i anektowanie jej obszaru przez osoby, które są artystami nie dlatego, że tworzą, ale tworzą dlatego, ponieważ chcą uważać się za Artystów, co w konsekwencji doprowadza do sytuacji, w której sztuka ma coraz mniej wspólnego z tworzeniem.  Dlaczego tak się dzieje?
Artysta w naszej kulturze – i nie sposób nie wspomnieć tu romantyków    jest figurą osoby wyjątkowej, niezależnej, górującej nad szarą masą zwykłych zjadaczy chleba. Ponieważ zaś  żyjemy w epoce, która niezwykle silnie dowartościowuje indywidualizm (albo – mówiąc ściślej - pewne wyobrażenie na jego temat) -  działanie artystyczne nagle „awansowało” do roli wygodnego narzędzia, za którego pomocą  można swojej wyjątkowości dowieść.
 „Bycie Artystą” staje się dziś formą manifestacji, potwierdzenia – dokonanej z pomocą kulturowo obowiązującego kodu – że jest się kimś wyjątkowym.
            Proces, w którym działanie artystyczne pełni funkcję  emblematu, za pośrednictwem którego jednostka wyraża/potwierdza swój indywidualizm, nazwać można  instrumentalizacją albo hipsteryzacją sztuki.
            Podobna sytuacja nigdy nie mogłaby zaistnieć w starożytnej Grecji, gdzie sztukę określano jako techne, a artystę jako rzemieślnika. Czy ktoś wyobraża sobie hipsterów wystylizowanych na hydraulików? Hipsterzy nie dlatego stylizują się na artystów, że cenią tworzenie, ale dlatego, że tworzenie stało się atrybutem jednostek wyjątkowych.
            W efekcie tego przesunięcia czy też odwrócenia sensu sztuka w społecznym odbiorze nie jest już ważna jako forma tworzenia, które rodzi się z odniesienia i pod naporem Przekraczającego,  ale ze względu na romantyczny nimb wyjątkowości, który otacza osobę artysty. Nikogo specjalnie nie interesuje odniesienie do transcendencji, które było tego nimbu źródłem. I w tym tkwi kolejne niebezpieczeństwo. Ponieważ odcięcie od źródła skutkuje uwiądem.
            Jest w tworzeniu, talencie, coś fizjologicznego  – starożytni mówili o opętaniu, dziś – przyjmując perspektywę psychologiczną - powiedzielibyśmy że artysta – z jakichś względów – silniej odczuwa napór treści nieświadomych. Tworzenie to więc niejako działanie z przymusu – prawdziwi artyści nie mają wyboru.
            Wydaje się, że tacy „organiczni artyści” w obszarze sztuki współczesnej stanowią mniejszość. Roi się w niej bowiem od dzieł konceptualnych, wymagających zaangażowania intelektualnego – jak swastyka, której metalowe ramiona obciągnięte są prezerwatywami,  ale w których pierwiastek kreacji jest w zaniku. Być może jest to konsekwencją zasygnalizowanej wyżej, kulturowej redefinicji zadania/celu sztuki – jeżeli coraz częściej wykorzystuje się ją jako narzędzie dowartościowywania ego, zmieniają się ludzie, którzy odnajdują się w jej obszarze. Artyści „organiczni” nie muszą dowartościowywać ego – zbyt są bowiem zajęci tworzeniem. A ponieważ sztuka – jeśli już wobec czegokolwiek zyskała autonomię – to właśnie wobec tworzenia, artyści „organiczni”- „tworzyciele”, pójdą sobie gdzie indziej. Interesująca jest obecnie dosyć częsta sytuacja, w której Artysta („wymyślacz”, „thinker”) przygotowując wystawę swoich prac zatrudnia specjalną ekipę plastyków, scenografów, czasem nawet architektów – czyli ludzi z talentem (artystów „organicznych”) do jej stworzenia.
             O ile figurą wyjątkowości, indywidualizmu i niezależności jest w naszej kulturze Artysta, o tyle figurą sztuki współczesnej stał się – przynajmniej dla mnie – Hipster.
Hipster to człowiek, który z tego powodu, że nie potrafi tworzyć, (a markować tworzenie musi, ponieważ pozwala mu ono potwierdzać swoją wyjątkowość) wszystko, co robi – nazywa sztuką. A jeśli sztuka może być wszystkim – gnijącym salami, papugą w klatce, zmodyfikowanym genetycznie królikiem, który świeci w nocy – to powoli, lecz nieubłaganie zaczyna być niczym.

                                                                                          





[1]Wywiad „Dobre, bo boli” z Marią Poprzęcką rozmawia Grzegorz Sroczyński, Wysokie Obcasy, nr 43 (698), 27 października 2012
[2] por. L. Buchalik, Dogon ya gali. Dawny świat Dogonów, r. 4 Religia czy sztuka, wyd. Muzeum Miejskie w Żorach, 2011 r.
[3] Warto tu również przywołać Starotestamentową koncepcję Boga jako tego, który tworzy świat według wagi, miary i liczby (por. Ks. Mdr 11, 20)
[4] Przez „sekularyzację” rozumiem tu w pierwszej kolejności nie tyle walkę ze sformalizowaną postacią religii, ile zastąpienie doświadczenia/przeżycia świętości i szacunku wobec szeroko rozumianej Transcendencji, wulgarnym, mechanistycznym racjonalizmem 
[5] Por. M. Janion, Czas formy otwartej, Warszawa 1984r., s. 25.
[6] Adam Krokiewicz w Zarysie filozofii greckiej, Warszawa 2000r., s. 28,  przywołując Platońskiego Iona zwraca uwagę, że dla Greków akt twórczy nie był wyrazem świadomego działania artysty, ale przejawem boskiego natchnienia, niejako zewnętrznej, nadnaturalnej, boskiej ingerencji, dla której artysta był tylko pośrednikiem. Znów pojawia się więc istotowe odniesienie sztuki i twórcy do sfery sacrum, i to w takiej formie, że zapobiega równocześnie nadmiernemu wywyższaniu się nad publiczność. O średniowieczu i anonimowych artystach tworzących ad maiorem Dei gloriam nawet nie warto wspominać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz