problem drugi czyli sztuka poza dobrem i złem
Jakoś tak pod koniec Barw ochronnych Krzysztofa Zanussiego, filmu ukazującego tą drugą,
ukrytą za fasadą Świątyni Wiedzy i Rozumu twarz środowiska akademickiego, w
scenie ogłoszenia wyników zmanipulowanego konkursu na pracę
naukową Halina Mikołajska recytuje fragment utworu „Pod jedną gwiazdką”
Wisławy Szymborskiej:
„(…)
Przepraszam wielkie pytania za małe odpowiedzi.
Prawdo, nie zwracaj na mnie zbyt bacznej uwagi.
Powago, okaż mi wspaniałomyślność.
Ścierp, tajemnico bytu, że wyskubuję nitki z twego trenu.
Nie oskarżaj mnie, duszo, że rzadko cię miewam. (…)
Wiem, że póki żyję, nic mnie nie usprawiedliwia,
ponieważ sama sobie stoję na przeszkodzie.”
Prawdo, nie zwracaj na mnie zbyt bacznej uwagi.
Powago, okaż mi wspaniałomyślność.
Ścierp, tajemnico bytu, że wyskubuję nitki z twego trenu.
Nie oskarżaj mnie, duszo, że rzadko cię miewam. (…)
Wiem, że póki żyję, nic mnie nie usprawiedliwia,
ponieważ sama sobie stoję na przeszkodzie.”
Chociaż
w kontekście filmu postawa podmiotu lirycznego
wydaje się tym bardziej przewrotna – iście po gombrowiczowsku domaga się
on usprawiedliwienia tylko dlatego, że jest świadomy miałkości i nędzy swoich
działań – to równocześnie zachowana zostaje różnica pomiędzy dobrem i złem.
Odniesienie do wartości jako absolutu i sama kwalifikacja moralna czynu – wciąż
jest tu niepodważalna.
Dziś, w obszarze sztuki, coraz trudniej
odnaleźć nawet cień tego odniesienia –
to już nie jest nieśmiałe wyskubywanie nitek z tajemnicy bytu, ale
brutalne wyrywanie całych kawałów i
splatanie ich według własnego widzimisię,
bez jakiejkolwiek samoświadomości i samokontroli, która byłaby wynikiem
przyłożenia do własnych działań miary dobra i zła. I właśnie ten fakt
postrzegam jako problem.
Wydaje
się, jakby sfera aktywności twórczej:
1) nie tylko wyemancypowała się wobec etyki i wartości
takich jak dobro i zło (Cop widoczne jest również w przywołanym tekście pana
Białkowskiego, który na rzecz oceny estetycznej zawiesił ocenę moralną/etyczną
dzieła Sierry),
2) ale sama stała się nowym, absolutnym horyzontem
definiowania wartości – takich, które
mają ważność nie ze względu na siebie,
ale ze względu na nią. Taką zrelatywizowaną wobec sztuki wartością jest wartość
określana mianem „wolności artysty/swobody twórczej”. Narodziła się również ( o
czym więcej poniżej) tzw. „wartość
wystawowa”.
Problem w tym, że ważność tych wartości nie jest bezwarunkowa, ale zależy od arbitralnego przyjęcia, że sfera działań artystycznych – bez względu na to, jakich - jest zawsze czymś dobrym/ wartościowym. A przecież właśnie to jest co najmniej wątpliwe. Dlaczego?
Sztuka
– podobnie jak język – to forma komunikacji. Zatem tak jak sens słów i złożonej z nich
wypowiedzi zależy od tego, czy i do jakiego znaczenia (leżącego poza nimi) się
odnoszą - tak wartość sztuki uwarunkowana jest tym, czy
i jakich sensów oraz znaczeń jest nośnikiem, a także za pomocą jakich środków
je wyraża. Równie istotne dla kwestii wartości sztuki wydaje się być
zagadnienie celu, jakiemu działanie
artystyczne ma służyć.
Z
przytoczonej poniżej wypowiedzi profesor Marii Poprzęckiej wydaje się
wynikać, że sztuka współczesna nie służy
niczemu poza samą sobą:
„Póki sztuka
powstawała na konkretne zamówienie – ksiądz proboszcz potrzebował świętej
figury do kościoła, książę chciał gołą
Wenus do sypialni, a szlachciura obstalowywał portret przodka – wszystko było
jasne. Ale potem pojawiła się instytucja muzeum. Wyspecjalizowana publiczna
przestrzeń, która jest tylko dla sztuki i tylko po to, żeby ją oglądać. (…)
Muzea i galerie, choć pojawiły się w XVIII wieku, nadal determinują charakter
dzisiejszego życia artystycznego. (…) Współczesna sztuka powstaje przede
wszystkim na wystawę. Już dawno temu
Walter Benjamin wprowadził pojęcie wartości wystawowej, która stopniowo
zastąpiła wszystkie inne wartości. Z tym
współgrało modernistyczne rozumienie sztuki jako fenomenu całkowicie
autonomicznego. Jeśli więc sztuka jest autonomiczna i pozbawiona innych
funkcji, które pogardliwie nazwano służebnymi, to kwalifikuje się tylko na
wystawę. No i na rynek sztuki”.[1]
Być
może właśnie w tej samozwrotności i niemożności odpowiedzi na pytanie „po co?”
leży źródło problemów, jakie ze sztuką współczesną mają nie tylko postronni
(tacy jak ja), ale również niektórzy jej przedstawiciele. Szczególnie ci,
którzy sięgają po coraz bardziej drastyczne środki wyrazu, dążąc do osiągnięcia
dramatycznych efektów, co można uznać za wyraz pewnej dezorientacji i narastającej
konfuzji. Oczywiście - takie działania
równie dobrze mogą stanowić wynik osobistego upodobania, wskazując na dodatkowy
problem związany z wyemancypowaniem się sztuki względem sfery wartości:
sztuka „poza dobrem i złem” ma dużą szansę stać się
azylem wszelkiego rodzaju dewiacji –
bo nie można inaczej określić Exposition nr 1 kostarykańskiego artysty Guillermo Habacuca
Vargasa, którego „dziełem” był przywiązany łańcuchem do ściany galerii pies,
umierający w niej przez kilka dni, ponieważ artysta nie podawał mu wody ani
jedzenia, potęgując dodatkowo cierpienie zwierzęcia poprzez umieszczenie
jedzenia tak, aby pies mógł je widzieć, ale aby nie mógł go dosięgnąć
– na które gdzie indziej nie byłoby zgody.
Pozostając
przy lingwistycznej paraleli można powiedzieć, że arbitralne uznanie sztuki za
fenomen całkowicie autonomiczny może postawić ją w sytuacji znaku, który
wskazując sam na siebie w konsekwencji
przestaje znaczyć cokolwiek.
sztuka wobec Przekraczającego
Trzeba
dodać, że także z perspektywy religioznawczej, antropologicznej i
psychologicznej traktowanie sztuki jako autonomicznego fenomenu jest
stanowiskiem nieuzasadnionym i
fałszującym jej istotę. Dlaczego? Ponieważ sztuka nie zaczęła się wraz z
zamówieniami księdza proboszcza, lubieżnego księcia i szlachciury, któremu
zamarzyło się uhonorować przodka. Początek sztuki to rytuał i doświadczenie
religijne, dla których była narzędziem ekspresji.
U
zarania każdej ze sztuk – od teatru poprzez sztuki wizualne do muzyki –
leżą działania mające na celu
oswojenie transcendencji, tego, co nas przerasta. Sztuka narodziła się jako
forma przeżywania sacrum, jako w pewnej mierze nieświadoma próba radzenia sobie
z naporem Nieznanego za pośrednictwem działań symbolicznych, a więc jest
istotowo odniesiona do wartości (do tego, co od człowieka większe,
potężniejsze, co budzi jego szacunek i lęk – do Tajemnicy Bytu)i z tego
odniesienia czerpie uświecającą ją moc. Zatem traktowanie jej jako
autonomicznej i niezależnej wobec wartości okrada ją z jej istoty, pozbawia ją
jej wewnętrznego sensu.
Nie
trzeba czytać Eliadego, by się tego dowiedzieć
- wystarczy zainteresować się
czymś, co my sami nazywamy sztuką ludów pierwotnych, choć one nie zastosowałyby
takiego określenia. W ich kulturze po dziś dzień nie istnieje sztuka sama przez
siebie – tam wszelkie wytwory artystyczne odnoszą się do sfery sacrum[2]. W
naszej kulturze to sprzężnie pomiędzy nią
a wartościami odnajdujemy również. Dla średniowiecznych myślicieli i ich
następców piękno – obok dobra, jedności i prawdy - było jednym z
atrybutów boskości. Przekonanie o jedni tego co piękne, dobre, prawdziwe i
rzeczywiste, poprzez którą wyraża się harmonia boskiego porządku, średniowiecznicy zaczerpnęli ze starożytności (por. m.in. pitagorejczycy, Platon, Plotyn, koncepcja
złotej liczby[3]). Przetrwało ono aż do wielkiej sekularyzacji[4]
, która nastąpiła w epoce Oświecenia. Próbował jej zapobiec Kant, który by
zrobić miejsce dla wiary, ograniczył wiedzę, próbowali romantycy z
Mickiewiczem. Ten ostatni w poszukiwaniu prawdziwej sztuki i Poezji zwrócił się
– jak pisze Maria Janion - właśnie ku średniowieczu, w którym sztuki używano (podobnie jak w kulturach
pierwotnych używa się jej do dzisiaj), a nie
tylko pokazywano. Pokazywanie było z
kolei charakterystyczne dla kultury oświeceniowych „salonów” i zblazowanych
bywalców muzeów i galerii, sprowadzających
ją do lekkomyślnej zabawy[5],
przeciwko czemu wieszcz już wtedy się buntował.
Mimo
tych wysiłków od czasu wielkiej sekularyzacji rozziew pomiędzy kulturą/sztuką i
sferą wartości stale się pogłębia – w jego efekcie kultura, oderwana od
wartości, zmienia się w rozrywkę. Z kolei sztuka coraz rzadziej pełni
zdumiewającą funkcję buforu i pomostu,
który pozwala człowiekowi w miarę bezpiecznie wykraczać poza siebie w kierunku
transcendencji[6]
bądź radzić sobie z jej przeczuciem.
W
pojęciu transcendencji, „Tego, co przekraczające”, którego celowo nie zawężam –
mogą mieścić się zarówno treści nieświadome, archetypowe, pod których naporem
pozostajemy, jak i doświadczenie boskości – dla jednych osobowej, dla innych
niekoniecznie. Bez względu na to, jaką egzemplifikację „Tego, co przekraczające” wskażemy, zawsze zawierać się w nim będzie pierwiastek
szacunku – nie tylko wobec tego, co nas przerasta, ale także wobec człowieka
jako tego, który „Przekraczającego” doświadcza.
Dziś
– i to jeszcze jedna konsekwencja pozostawiania sztuki poza obszarem wartości –
coraz rzadziej pozwala nam ona odczuwać ten metafizyczny szacunek - o wiele częściej uczy nas pogardy.
Interesujące
– kiedyś człowiek, przeczuwając swoją nikłość (nie mylić z nicością) wobec
transcendencji, mógł zyskać godność i szacunek do samego siebie ze względu na
świadomość uczestnictwa i wspólnoty z czymś, co go kompletnie przerastało.
Dziś, coraz bardziej odcięty od niej
(transcendencji), wykorzystując sztukę do celebracji własnego ego, ma dla siebie - w pierwszej kolejności – pogardę.
Oderwanie sztuki od transcendencji czy wartości wcale nie oznacza, że „sztuka jest
autonomiczna i pozbawiona innych funkcji” – przeciwnie – dziś sztuka służy
dalej, tylko że ta służba już nie przydaje jej godności i szacunku.
Dzieje się tak, ponieważ dziś sztuka oddaje się na
usługi
1) kruchemu ego
wszystkich tych, którzy leczą kompleksy i budują poczucie własnej wartości na
„byciu Artystą”;
2) pieniądzom - ponieważ obok galerii sztuki, gdzie
się ją pokazuje, jest jeszcze rynek, gdzie się ją sprzedaje;
3) czasem – jak w przypadku wąsów Mona Lizy, którymi
Duchamp pragnął podobno poniżyć napuszoną publiczność –zaspokajaniu niskich
pobudek.
sztuka w niewoli ego
Tak
oto wyłania się trzeci z problemów, jakie dostrzec można w obszarze sztuki
współczesnej. Jest nim – wbrew tezie o autonomizacji - postępująca instrumentalizacja sztuki i
anektowanie jej obszaru przez osoby, które są artystami nie dlatego, że tworzą,
ale tworzą dlatego, ponieważ chcą uważać się za Artystów, co w konsekwencji
doprowadza do sytuacji, w której sztuka ma coraz mniej wspólnego z tworzeniem. Dlaczego tak się dzieje?
Artysta w naszej kulturze – i nie sposób nie wspomnieć
tu romantyków – jest figurą osoby wyjątkowej, niezależnej,
górującej nad szarą masą zwykłych zjadaczy chleba. Ponieważ zaś żyjemy w epoce, która niezwykle silnie
dowartościowuje indywidualizm (albo – mówiąc ściślej - pewne wyobrażenie na jego
temat) - działanie artystyczne nagle
„awansowało” do roli wygodnego narzędzia, za którego pomocą można swojej wyjątkowości dowieść.
„Bycie Artystą”
staje się dziś formą manifestacji, potwierdzenia – dokonanej z pomocą kulturowo
obowiązującego kodu – że jest się kimś wyjątkowym.
Proces,
w którym działanie artystyczne pełni funkcję
emblematu, za pośrednictwem którego jednostka wyraża/potwierdza swój
indywidualizm, nazwać można instrumentalizacją albo hipsteryzacją sztuki.
Podobna
sytuacja nigdy nie mogłaby zaistnieć w starożytnej Grecji, gdzie sztukę
określano jako techne, a artystę jako rzemieślnika. Czy ktoś wyobraża sobie
hipsterów wystylizowanych na hydraulików? Hipsterzy nie dlatego stylizują się
na artystów, że cenią tworzenie, ale dlatego, że tworzenie stało się atrybutem
jednostek wyjątkowych.
W
efekcie tego przesunięcia czy też odwrócenia sensu sztuka w społecznym odbiorze
nie jest już ważna jako forma tworzenia, które rodzi się z odniesienia i pod
naporem Przekraczającego, ale ze względu
na romantyczny nimb wyjątkowości, który otacza osobę artysty. Nikogo specjalnie
nie interesuje odniesienie do transcendencji, które było tego nimbu źródłem. I
w tym tkwi kolejne niebezpieczeństwo. Ponieważ odcięcie od źródła skutkuje
uwiądem.
Jest
w tworzeniu, talencie, coś fizjologicznego – starożytni mówili o opętaniu, dziś –
przyjmując perspektywę psychologiczną - powiedzielibyśmy że artysta – z jakichś
względów – silniej odczuwa napór treści nieświadomych. Tworzenie to więc
niejako działanie z przymusu – prawdziwi artyści nie mają wyboru.
Wydaje
się, że tacy „organiczni artyści” w obszarze sztuki współczesnej stanowią
mniejszość. Roi się w niej bowiem od dzieł konceptualnych, wymagających zaangażowania
intelektualnego – jak swastyka, której metalowe ramiona obciągnięte są
prezerwatywami, ale w których
pierwiastek kreacji jest w zaniku. Być może jest to konsekwencją
zasygnalizowanej wyżej, kulturowej redefinicji zadania/celu sztuki – jeżeli
coraz częściej wykorzystuje się ją jako narzędzie dowartościowywania ego,
zmieniają się ludzie, którzy odnajdują się w jej obszarze. Artyści „organiczni”
nie muszą dowartościowywać ego – zbyt są bowiem zajęci tworzeniem. A ponieważ
sztuka – jeśli już wobec czegokolwiek zyskała autonomię – to właśnie wobec
tworzenia, artyści „organiczni”- „tworzyciele”, pójdą sobie gdzie indziej. Interesująca
jest obecnie dosyć częsta sytuacja, w której Artysta („wymyślacz”, „thinker”)
przygotowując wystawę swoich prac zatrudnia specjalną ekipę plastyków,
scenografów, czasem nawet architektów – czyli ludzi z talentem (artystów
„organicznych”) do jej stworzenia.
O ile figurą wyjątkowości, indywidualizmu i
niezależności jest w naszej kulturze Artysta, o tyle figurą sztuki współczesnej
stał się – przynajmniej dla mnie – Hipster.
Hipster to człowiek, który z tego powodu, że nie
potrafi tworzyć, (a markować tworzenie musi, ponieważ pozwala mu ono potwierdzać
swoją wyjątkowość) wszystko, co robi – nazywa sztuką. A jeśli sztuka może być
wszystkim – gnijącym salami, papugą w klatce, zmodyfikowanym genetycznie
królikiem, który świeci w nocy – to powoli, lecz nieubłaganie zaczyna być
niczym.
[1]Wywiad
„Dobre, bo boli” z Marią Poprzęcką rozmawia Grzegorz Sroczyński, Wysokie
Obcasy, nr 43 (698), 27 października 2012
[2]
por. L. Buchalik, Dogon ya gali. Dawny
świat Dogonów, r. 4 Religia czy
sztuka, wyd. Muzeum Miejskie w Żorach, 2011 r.
[3]
Warto tu również przywołać Starotestamentową koncepcję Boga jako tego, który
tworzy świat według wagi, miary i liczby (por. Ks. Mdr 11, 20)
[4]
Przez „sekularyzację” rozumiem tu w pierwszej kolejności nie tyle walkę ze
sformalizowaną postacią religii, ile zastąpienie doświadczenia/przeżycia świętości
i szacunku wobec szeroko rozumianej Transcendencji, wulgarnym, mechanistycznym
racjonalizmem
[5]
Por. M. Janion, Czas formy otwartej,
Warszawa 1984r., s. 25.
[6]
Adam Krokiewicz w Zarysie filozofii
greckiej, Warszawa 2000r., s. 28,
przywołując Platońskiego Iona zwraca uwagę, że dla Greków akt twórczy
nie był wyrazem świadomego działania artysty, ale przejawem boskiego
natchnienia, niejako zewnętrznej, nadnaturalnej, boskiej ingerencji, dla której
artysta był tylko pośrednikiem. Znów pojawia się więc istotowe odniesienie
sztuki i twórcy do sfery sacrum, i to w takiej formie, że zapobiega
równocześnie nadmiernemu wywyższaniu się nad publiczność. O średniowieczu i
anonimowych artystach tworzących ad maiorem Dei gloriam nawet nie warto
wspominać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz